×
Tytuł:
Czyż nie dobija się koni?Oryginalny tytuł:
They shoot horses, don’t they?- Gatunek: Dramat
- Rok produkcji: 1969
Dość długo omijałem ten film szerokim łukiem sądząc, że miałbym tu do czynienia z jakąś filmową hybrydą „Tańca z gwiazdami”, co szczerze mówiąc – zupełnie mnie nie pociągało. Bazując na samym opisie filmu, popełniłbym ogromny błąd odpuszczając sobie to znakomite dzieło, na szczęście jednak nazwisko reżysera (Sydney Pollack) i pochlebne opinie przekonały mnie, aby zaryzykować i cholera… ten film mnie po prostu zmasakrował!
Bo tak na prawdę obraz Pollacka nie jest o żadnych tańcach. „Czyż nie dobija się koni?” to jedna wielka hiperbola, gdzie „parkiet” jest symbolem naszego życia, „taneczny maraton” – alegorią wyścigu szczurów, w którym większość z nas codziennie – chcąc, nie chcąc (różne bywają pobudki) – bierze udział, a „tancerze” symbolizują zwykłych ludzi, takich jak my (przykład typowego everymana), którzy dla poprawy własnego bytu, korzyści materialnych, zaspokojenia własnej próżności, a czasami po prostu z musu – nie cofną się przed niczym, idąc po trupach, rezygnując z własnej godności, chadzając na kompromisy z samym sobą, aby tylko osiągnąć upragniony cel i poczuć się choć przez chwilę lepszym niż inne szczury biorące udział w wyścigu. Tylko czy finalna nagroda będzie tego warta?
Reżyser na przykładzie maratonu tanecznego (gdzie tańczy się do upadłego, aż pozostanie na parkiecie tylko jedna para), trafnie i z goryczą pokazuje nam najgorsze strony człowieka, który niczym małpa w cyrku – zrobi wszystko aby w końcu dostać upragnionego banana. Wydawać by się mogło, że tego typu pląsanie, to nic wielkiego, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że pary średnio tańczą – z niewielkimi przerwami – zdrowo ponad 1000 godzin, dostajemy obraz „ludzkich zombie”, którzy wyglądają jak wrak człowieka, słaniając się na nogach ze zmęczenia i poruszając w takt muzyki, z pustką w oczach, w tym chocholim tańcu – walczą do samego końca, bo odpadnięcie z konkursu jest dla nich przerażające niczym sama śmierć (niesamowita scena, kiedy jedna z tancerek usiłuje podnieść partnera, który nie wytrzymał i „padł”, histerycznie wrzeszcząc i okładając go pięściami, jakby chodziło tu o życie, a nie jakiś głupi konkurs).
Żeby jeszcze bardziej dosadnie przedstawić ludzkie zezwierzęcenie, Pollack przedzielił rundy „taneczne” turnieju, rundami, gdzie pary muszą biec przez 10 minut po okręgu, a ostatnie 3 pary odpadają z turnieju. Te etapy są chyba najbardziej przerażające, bo oto kobieta w ciąży wlecze swojego ledwo trzymającego się na nogach partnera, byle tylko nie być w ostatniej trójce; Starszy Mężczyzna („Marynarz”), wyglądający jakby zaraz miał paść na zawał, wraz ze swoją partnerką także biegnie ile sił w nogach, stawiając na szali swoje zdrowie i życie; filigranowa Gloria siłą ciągnie swojego partnera, którego złapał skurcz, bo zostało jeszcze „tylko” 2 minuty do końca tego etapu wyścigu… W międzyczasie oglądamy wszystko to, co w przenośni mówimy o „wyścigu szczurów” (z tym, że tu mamy to pokazane dosłownie), czyli – przepychanki, torowanie sobie drogi łokciami, deptanie tych, którzy padli na ziemię, oraz wykrzywione wyczerpaniem i nienawiścią twarze osób, które dały sie wyprzedzić. A nad tym wszystkim unoszą się dźwięki muzyki jaką często słyszy się w cyrku (świetny zabieg reżysera), oraz krzyki rozochoconej widowni, która dopinguje swoich faworytów i po prostu bawi się w najlepsze… Te chore wizje na długo pozostają w pamięci.
„Czyż nie dobija się koni?” oprócz ewidentnej krytyki konsumpcyjnego stylu życia i parcia na sukces za wszelką cenę, to także negatywne spojrzenie na odbiorców tego typu spektakli (reżyser pewnie nawet nie podejrzewał, że w przyszłości powstanie coś takiego jak reality show, gdzie ludzie za kasę będą np. jeść różne obrzydlistwa, czy taplać się w robalach). Wiadomo, że gdyby nie było popytu na tego typu przedstawienia, to i nie byłoby ich podaży. Ludzie jednak od wieków pożądali „chleba i igrzysk”, aby mieć rozrywkę cudzym kosztem, czy poczuć się choć przez chwilę lepiej niż uczestnicy tego typu „przedstawień” (świetna scena w filmie, kiedy „Prowadzący” tłumaczy tą kwestie Glorii). Kiedyś byli Gladiatorzy, później turnieje takie jak ten, przedstawiony w filmie, a obecnie – mamy reality show… Aż strach pomyśleć, co może czekać nas w przyszłości… Reżyser nie pozostawia suchej nitki na „widzach turnieju”, którzy „uczestników” traktują jak zwierzęta cyrkowe, czasem nagradzając rzucanymi drobniakami (smutny obraz, kiedy uczestnicy skrzętnie i z zachłannością rzucają się, aby zbierać z podłogi tą groszową jałmużnę).
Przekaz filmu, jak i sam jego świetny tytuł są miażdżące. Człowiek często jest odgórnie skazany na bycie uczestnikiem wyścigu szczurów i czy chce tego, czy nie – musi brać w nim udział, bo tak jest to wszystko poukładane. Jest skazany na wypruwanie sobie żył, chadzanie na kompromisy z samym sobą, robienie rzeczy na które wcale nie ma ochoty, aby np. utrzymać pracę i mieć za co wyżywić rodzinę. Mimo, że wypalony i zdający sobie sprawę, że pogubił się gdzieś po drodze, stając się kimś, kim nigdy nie chciał być – musi „tańczyć” dalej, bo wywieszenie „białej flagi” spowoduje wyłącznie powolne dogorywanie poza nawiasem społeczeństwa (które tak, a nie inaczej funkcjonuje) i w tym przypadku nie może on nawet liczyć na cios miłosierdzia, które ukróci jego „cierpienie”, jak czasem dzieje się to w przypadku rannych zwierząt. Tutaj nie ma prostych rozwiązań, a przedstawienie „tanecznego turnieju życia” musi trwać dalej – z nami, lub bez nas. Tak było kiedyś, jest teraz i będzie zawsze. Niesamowita i zarazem przerażająca jest właśnie ta ponadczasowość filmu Pollacka.
To co jeszcze na plus cechuje film, to bardzo dobra gra aktorska (zwłaszcza w wykonaniu Pań – Jane Fondy i Susannah York), oraz mocna, bardzo dobrze komponująca się z całością, końcówka, która (oraz końcowy dialog) potrafi wstrząsnąć widzem.
Żeby nie było tak idealnie, to film nie ustrzegł się kilku niedociągnięć. Najpoważniejszym z nich jest brak psychologicznego pogłębienia postaci głównej bohaterki (Gloria), o której tak naprawdę niewiele wiemy (zwłaszcza o jej przeszłości), co może prowadzić do tego, że niektórzy widzowie nie zrozumieją (lub będą je podważać) motywów jej postępowania w kilku kluczowych momentach. Podobno świetnie jest to wytłumaczone w książce (film jest na podstawie powieści Horace’a McCoy’a), ale reżyser nie położył na to większego nacisku, licząc że widz weźmie to „na klatę” (mi się jakoś udało, ale czytając opinie na FilmWebie, to nie każdy posiada w sobie taką dawkę empatii ), co niekoniecznie sprawdza się w praktyce. Poza tym – film jest męczący. Od razu zaznaczam: „męczący” – nie mylić z „nudnym”. Wg mnie Sidney Pollack zrobił to celowo, tak prowadząc kamerę, aby widz był niemal „fizycznym” uczestnikiem tego morderczego turnieju i niemal cieleśnie odczuwał zabójczy wysiłek jego uczestników. Dla niektórych może być to wadą, ponieważ przez to seans traci na tempie, nie jest „przyjemną rozrywką”, a w pewnych momentach chciałoby się po prostu wręcz krzyknąć: „Dość! Wystarczy! Odpuścicie już sobie! To nieludzkie!”. Jednak przez taki zabieg film potrafi zaangażować widza całkowicie i sprawić nie tylko żeby zastanowił się nad tym, co chciał przekazać reżyser, ale także żeby to „poczuł” (niektórzy jednak mogą nazwać to „nudą”. Kwestia wrażliwości filmowej).
Reasumując – „Czyż nie dobija się koni?” to film wielki. Wielki przez swój uniwersalizm, wspaniałą metaforykę, oraz treści jakie stara się nam przekazać (były aktualne podczas tworzenia filmu, są aktualne obecnie i będą aktualne także w przyszłości). To jeden z tych obrazów, który potrafi poruszyć, bo choć wizja świata i człowieka przez niego przedstawiana jest gorzka i mocno pesymistyczna, to jednak jakże boleśnie prawdziwa. Bo wyścig szczurów trwa nadal i jak mówi „Prowadzący”: „Ile jeszcze potrwa? – Do ostatniej pary.”. Tak więc dopóki będzie istniał człowiek, ze swoją chorą, autodestrukcyjną mentalnością – nic się nie zmieni, bo w przeciwieństwie do okaleczonego konia, nikt go litościwie nie dobije. Niestety, w przeciwieństwie do tego, co twierdziła Gloria – z tej karuzeli nie da się wysiąść, bo kto raz podpisał cyrograf z diabłem, musi „tańczyć” w tym maratonie aż do samego końca. A czy koniec będzie dobry – to już inna historia…
Bo tak na prawdę obraz Pollacka nie jest o żadnych tańcach. „Czyż nie dobija się koni?” to jedna wielka hiperbola, gdzie „parkiet” jest symbolem naszego życia, „taneczny maraton” – alegorią wyścigu szczurów, w którym większość z nas codziennie – chcąc, nie chcąc (różne bywają pobudki) – bierze udział, a „tancerze” symbolizują zwykłych ludzi, takich jak my (przykład typowego everymana), którzy dla poprawy własnego bytu, korzyści materialnych, zaspokojenia własnej próżności, a czasami po prostu z musu – nie cofną się przed niczym, idąc po trupach, rezygnując z własnej godności, chadzając na kompromisy z samym sobą, aby tylko osiągnąć upragniony cel i poczuć się choć przez chwilę lepszym niż inne szczury biorące udział w wyścigu. Tylko czy finalna nagroda będzie tego warta?
Reżyser na przykładzie maratonu tanecznego (gdzie tańczy się do upadłego, aż pozostanie na parkiecie tylko jedna para), trafnie i z goryczą pokazuje nam najgorsze strony człowieka, który niczym małpa w cyrku – zrobi wszystko aby w końcu dostać upragnionego banana. Wydawać by się mogło, że tego typu pląsanie, to nic wielkiego, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, że pary średnio tańczą – z niewielkimi przerwami – zdrowo ponad 1000 godzin, dostajemy obraz „ludzkich zombie”, którzy wyglądają jak wrak człowieka, słaniając się na nogach ze zmęczenia i poruszając w takt muzyki, z pustką w oczach, w tym chocholim tańcu – walczą do samego końca, bo odpadnięcie z konkursu jest dla nich przerażające niczym sama śmierć (niesamowita scena, kiedy jedna z tancerek usiłuje podnieść partnera, który nie wytrzymał i „padł”, histerycznie wrzeszcząc i okładając go pięściami, jakby chodziło tu o życie, a nie jakiś głupi konkurs).
Żeby jeszcze bardziej dosadnie przedstawić ludzkie zezwierzęcenie, Pollack przedzielił rundy „taneczne” turnieju, rundami, gdzie pary muszą biec przez 10 minut po okręgu, a ostatnie 3 pary odpadają z turnieju. Te etapy są chyba najbardziej przerażające, bo oto kobieta w ciąży wlecze swojego ledwo trzymającego się na nogach partnera, byle tylko nie być w ostatniej trójce; Starszy Mężczyzna („Marynarz”), wyglądający jakby zaraz miał paść na zawał, wraz ze swoją partnerką także biegnie ile sił w nogach, stawiając na szali swoje zdrowie i życie; filigranowa Gloria siłą ciągnie swojego partnera, którego złapał skurcz, bo zostało jeszcze „tylko” 2 minuty do końca tego etapu wyścigu… W międzyczasie oglądamy wszystko to, co w przenośni mówimy o „wyścigu szczurów” (z tym, że tu mamy to pokazane dosłownie), czyli – przepychanki, torowanie sobie drogi łokciami, deptanie tych, którzy padli na ziemię, oraz wykrzywione wyczerpaniem i nienawiścią twarze osób, które dały sie wyprzedzić. A nad tym wszystkim unoszą się dźwięki muzyki jaką często słyszy się w cyrku (świetny zabieg reżysera), oraz krzyki rozochoconej widowni, która dopinguje swoich faworytów i po prostu bawi się w najlepsze… Te chore wizje na długo pozostają w pamięci.
„Czyż nie dobija się koni?” oprócz ewidentnej krytyki konsumpcyjnego stylu życia i parcia na sukces za wszelką cenę, to także negatywne spojrzenie na odbiorców tego typu spektakli (reżyser pewnie nawet nie podejrzewał, że w przyszłości powstanie coś takiego jak reality show, gdzie ludzie za kasę będą np. jeść różne obrzydlistwa, czy taplać się w robalach). Wiadomo, że gdyby nie było popytu na tego typu przedstawienia, to i nie byłoby ich podaży. Ludzie jednak od wieków pożądali „chleba i igrzysk”, aby mieć rozrywkę cudzym kosztem, czy poczuć się choć przez chwilę lepiej niż uczestnicy tego typu „przedstawień” (świetna scena w filmie, kiedy „Prowadzący” tłumaczy tą kwestie Glorii). Kiedyś byli Gladiatorzy, później turnieje takie jak ten, przedstawiony w filmie, a obecnie – mamy reality show… Aż strach pomyśleć, co może czekać nas w przyszłości… Reżyser nie pozostawia suchej nitki na „widzach turnieju”, którzy „uczestników” traktują jak zwierzęta cyrkowe, czasem nagradzając rzucanymi drobniakami (smutny obraz, kiedy uczestnicy skrzętnie i z zachłannością rzucają się, aby zbierać z podłogi tą groszową jałmużnę).
Przekaz filmu, jak i sam jego świetny tytuł są miażdżące. Człowiek często jest odgórnie skazany na bycie uczestnikiem wyścigu szczurów i czy chce tego, czy nie – musi brać w nim udział, bo tak jest to wszystko poukładane. Jest skazany na wypruwanie sobie żył, chadzanie na kompromisy z samym sobą, robienie rzeczy na które wcale nie ma ochoty, aby np. utrzymać pracę i mieć za co wyżywić rodzinę. Mimo, że wypalony i zdający sobie sprawę, że pogubił się gdzieś po drodze, stając się kimś, kim nigdy nie chciał być – musi „tańczyć” dalej, bo wywieszenie „białej flagi” spowoduje wyłącznie powolne dogorywanie poza nawiasem społeczeństwa (które tak, a nie inaczej funkcjonuje) i w tym przypadku nie może on nawet liczyć na cios miłosierdzia, które ukróci jego „cierpienie”, jak czasem dzieje się to w przypadku rannych zwierząt. Tutaj nie ma prostych rozwiązań, a przedstawienie „tanecznego turnieju życia” musi trwać dalej – z nami, lub bez nas. Tak było kiedyś, jest teraz i będzie zawsze. Niesamowita i zarazem przerażająca jest właśnie ta ponadczasowość filmu Pollacka.
To co jeszcze na plus cechuje film, to bardzo dobra gra aktorska (zwłaszcza w wykonaniu Pań – Jane Fondy i Susannah York), oraz mocna, bardzo dobrze komponująca się z całością, końcówka, która (oraz końcowy dialog) potrafi wstrząsnąć widzem.
Żeby nie było tak idealnie, to film nie ustrzegł się kilku niedociągnięć. Najpoważniejszym z nich jest brak psychologicznego pogłębienia postaci głównej bohaterki (Gloria), o której tak naprawdę niewiele wiemy (zwłaszcza o jej przeszłości), co może prowadzić do tego, że niektórzy widzowie nie zrozumieją (lub będą je podważać) motywów jej postępowania w kilku kluczowych momentach. Podobno świetnie jest to wytłumaczone w książce (film jest na podstawie powieści Horace’a McCoy’a), ale reżyser nie położył na to większego nacisku, licząc że widz weźmie to „na klatę” (mi się jakoś udało, ale czytając opinie na FilmWebie, to nie każdy posiada w sobie taką dawkę empatii ), co niekoniecznie sprawdza się w praktyce. Poza tym – film jest męczący. Od razu zaznaczam: „męczący” – nie mylić z „nudnym”. Wg mnie Sidney Pollack zrobił to celowo, tak prowadząc kamerę, aby widz był niemal „fizycznym” uczestnikiem tego morderczego turnieju i niemal cieleśnie odczuwał zabójczy wysiłek jego uczestników. Dla niektórych może być to wadą, ponieważ przez to seans traci na tempie, nie jest „przyjemną rozrywką”, a w pewnych momentach chciałoby się po prostu wręcz krzyknąć: „Dość! Wystarczy! Odpuścicie już sobie! To nieludzkie!”. Jednak przez taki zabieg film potrafi zaangażować widza całkowicie i sprawić nie tylko żeby zastanowił się nad tym, co chciał przekazać reżyser, ale także żeby to „poczuł” (niektórzy jednak mogą nazwać to „nudą”. Kwestia wrażliwości filmowej).
Reasumując – „Czyż nie dobija się koni?” to film wielki. Wielki przez swój uniwersalizm, wspaniałą metaforykę, oraz treści jakie stara się nam przekazać (były aktualne podczas tworzenia filmu, są aktualne obecnie i będą aktualne także w przyszłości). To jeden z tych obrazów, który potrafi poruszyć, bo choć wizja świata i człowieka przez niego przedstawiana jest gorzka i mocno pesymistyczna, to jednak jakże boleśnie prawdziwa. Bo wyścig szczurów trwa nadal i jak mówi „Prowadzący”: „Ile jeszcze potrwa? – Do ostatniej pary.”. Tak więc dopóki będzie istniał człowiek, ze swoją chorą, autodestrukcyjną mentalnością – nic się nie zmieni, bo w przeciwieństwie do okaleczonego konia, nikt go litościwie nie dobije. Niestety, w przeciwieństwie do tego, co twierdziła Gloria – z tej karuzeli nie da się wysiąść, bo kto raz podpisał cyrograf z diabłem, musi „tańczyć” w tym maratonie aż do samego końca. A czy koniec będzie dobry – to już inna historia…
Ocena Autora: 9
Autor: Raven