Kategorie
Bez kategorii

Recenzja filmu: „Słodkich Snów”

×
  • Tytuł: Słodkich Snów

  • Oryginalny tytuł: Mientras Duermes

  • Gatunek: Thriller
  • Rok produkcji: 2011
„Bohaterem filmu jest César, który pracuje jako woźny i ktoś w rodzaju opiekuna kamienicy mieszkalnej. Zajmuje się tam wszystkim, od otwierania rano drzwi windy, gdy mieszkańcy wychodzą, aż po dezynfekcję, podlewanie kwiatów czy sortowanie poczty. Wydaje się być człowiekiem w zasadzie bezbarwnym, nieciekawym i właściwie niezauważanym przez mieszkańców (z niewielkimi wyjątkami), czyli idealnym człowiekiem na swoim stanowisku. Wprawdzie znają go tu wszyscy, ale nikt niczego właściwie o nim nie wie. César skrywa jednak głęboko tajemnicę, która rzuca na niego zupełnie inne światło. Jest to osoba organicznie niezdolna do odczuwania szczęścia, a jedyną motywacją do dalszego życia jest dla niego zadawanie cierpienia ludziom szczęśliwym. Proceder ten musi trwać już od dawna, ponieważ miejsce, w którym zastajemy go w filmie, jest jego kolejną z rzędu posadą, a zatem z każdej poprzedniej wyrzucano go za zachowanie, jakie prezentuje. Obiektem jego szczególnej afektacji jest obecnie Clara, szalenie atrakcyjna kobieta, która roztacza wokół siebie aurę radości i lekkości bytu, co jest dla Césara nie do zniesienia. Jego misją, której poświęca każdą wolną od pracy chwilę i wszelkie myśli jest, jak sam mówi: 'zmazanie uśmiechu z twarzy tej zdziry’…”

W prawdzie „Sleep Tight” to nie klasyczny horror, a raczej mroczny thriller z nurtu „stalker movies”, są w nim jednak momenty niczym w rasowym horrorze i film ten powinien zadowolić fanów zarówno jednego jak i drugiego gatunku.

To co sprawia, że „Słodkich Snów” przyciąga uwagę widza od pierwszej sceny, aż po świetny finał – jest przede wszystkim postać głównego „bohatera” (dość przewrotnie to brzmi), oraz realizm zdarzeń. Oglądając ten hiszpański obraz, trudno się oprzeć myślom, że tego typu sytuacje (choć może nie aż tak skrajne) spokojnie mogłyby mieć miejsce w rzeczywistości, przez co oaza bezpieczeństwa – jakim jest nasz dom – traci bezpowrotnie swoją otoczkę „nietykalnego azylu”, a to potrafi wywołać już prawdziwe ciarki na plecach…

Co do głównej postaci Cesara, to dawno w tego typu filmach (w końcu to nie dramaty psychologiczne) nie widziałem tak złożonej postaci, wywołującej u widza tak ambiwalentne uczucia. Z jednej strony Cesar budzi współczucie, bo to życiowy rozbitek, jednostka poszkodowana przez naturę (facet nie potrafi odczuwać szczęścia i pomimo prób walczenia z tym – nie potrafi tego zmienić), człowiek wiodący smutne, bezbarwne i niemal pozbawione celu życie, który przez większość mieszkańców traktowany jest jak element wystroju kamienicy. Widząc go budzącego się co rano i otwierającego z przerażeniem oczy niczym Adaś Miauczyński z „Dnia Świra” (na zasadzie: „czeka mnie kolejna walka, aby przeżyć kolejny dzień”) – trudno nie poczuć choć odrobiny smutku i litości nad tą zepchniętą na margines życia jednostką… Z drugiej jednak strony, Cesar to bezwzględny drapieżnik, który za „życiową misję” (na zasadzie: „nie mogę czuć szczęścia, to sprawię abyście wy byli nieszczęśliwi, przez co nie będziecie mnie kłuć po oczach swoją radością!”) obrał sobie unieszczęśliwianie innych i jest w tym co robi cholernie konsekwentny i skuteczny. Tak jak na samym początku jego „akcje” mogą budzić oburzenie, ale są stosunkowo mało szkodliwe i bardziej przypominają złośliwe żarty (sprytny zabieg reżysera, przez który widz zaczyna momentami nawet lekko sympatyzować z bohaterem i trzymać za niego kciuki, żeby nie został przyłapany), a nawet można je tłumaczyć potrzebą bliskości drugiego człowieka, tak z czasem – a raczej w pewnych momentach (vide: rozmowa z dziewczynką na balkonie, rozmowa z „Psią Sąsiadką”, sceny z matką, czy sam finał) – wychodzi z niego czyste zło i Cesar z ciapowatego nieudacznika, którym nam się na początku jawił, staje się dla widza prawdziwym Aniołem Zagłady, który pod maską bezbarwnego, poszkodowanego przez życie outsidera, skrywa iście diabelskie oblicze. W pewnym momencie, łapiemy się na tym, że daliśmy się zwieść jego postaci (niech mi ktoś powie, że choćby podświadomie nie trzymał kciuków za Cesara, kiedy ten się „obudził pod materacem” i usiłował uciec z pokoju…:), podobnie jak mieszkańcy kamienicy – za co należy się spore uznanie reżyserowi (nie każdy potrafi tak gładko wkręcić widza).

Poza tym, rola Cesara jest odegrana na prawdę wyśmienicie i Luis Tosar, ze swoją aparycją, smutnymi oczami oraz grą ciałem i twarzą – wypada tu mega wiarygodnie. Wprost nie mogłem uwierzyć, gdy później przeczytałem, że to właśnie on grał rolę twardziela „Macochy”, trzęsącego całym więzieniem, w filmie „Celda 211”. Nie trzeba chyba lepszej rekomendacji dla jego warsztatu aktorskiego… Po drugiej stronie barykady dostaliśmy Martę Eturę, która jest śliczna, seksowna i wręcz promieniująca radością życia. Widz oglądając ją na ekranie, wcale się nie dziwi dlaczego Cesar – ze swoją przypadłością absolutnego braku empatii – patrząc na tego typu osoby czuje się jeszcze gorzej. Bohaterka przez nią grana, pomimo prób Cesara, nie daje się tak łatwo złamać (nadal zachowuje pogodę ducha i uśmiech na twarzy), przez co główny bohater sięga po coraz bardziej skrajne środki, a spirala przemocy się coraz bardziej nakręca, prowadząc do tragicznego finału.

Sam finał jest dodatkowym plusem tego filmu. Nie chcę zbyt wiele z niego zdradzać, żeby uniknąć spoilerów i nie zepsuć komuś zabawy, ale powiem tylko tyle, że reżyser nie skopał tutaj sprawy i zakończenie stanowi swoistą kropkę nad „i”, pokazując nam całą prawdę o Cesarze.

Reasumując – „Sleep Tight” to kolejny przykład tego, że horror/thriller hiszpański trzyma wciąż wysoki poziom. Samo nazwisko reżysera (Jaume Balagueró, twórca serii [REC]) stanowi już niezłą rekomendację, a ten film tylko potwierdza, że Hiszpan jest nadal w świetnej formie. Ciekawy pomysł, niezła psychologia postaci, umiejętne operowanie napięciem (które nie opuszcza widza ani na chwilę, aż do samego końca), spora dawka grozy (ciekawe ile osób po jego projekcji poczuje choć przez chwilę, że jego dom nie jest wcale taką oazą bezpieczeństwa jak wydawało się wcześniej?), oraz konkretne zakończenie – wszystko to sprawia, że na spokojnie mogę polecić tą pozycję każdemu fanowi zarówno horrorów jak i mrocznych thrillerów. Moja ocena: 7/10.
Ocena Autora: 7
Autor: Raven
Zobacz trailer
Nowości kinowe - Premiery i najnowsze filmy
Kategorie
Bez kategorii

Recenzja filmu: „Skłóceni z życiem”

  • Tytuł: Skłóceni z życiem

  • Oryginalny tytuł: The Misfits

  • Gatunek: Dramat
  • Rok produkcji: 1961
„Piekna Roslyn, świeżo po rozwodzie spotyka dwójkę starzejących się kowbojów – Guido i Gaya. Zamierzają wspólnie spędzić kilka dni poza miastem, w domu Guida. Wyjazd ma na celu wypoczynek i relaks. Na początku wszystko przebiega gładko, ale kiedy obaj mężczyźni zakochują się w Roslyn, w ich wzajemne stosunki wkrada się rywalizacja i zazdrość. Ujawniają się też negatywne cechy charakteru. Wkrótce Gay spotyka starego znajomego Perce’a i cała czwórka wybiera się zapolować na dzikie konie. Okazuje się jednak, że współczesne polowanie na mustangi niewiele ma wspólnego z przygodami rodem z Dzikiego Zachodu…”

Jest jakiś niesamowity urok i czar w starych, filmowych klasykach, które pomimo z pozoru średnio zachęcającej fabuły – potrafią porwać widza niesamowitą grą aktorską, psychologią kreowanych postaci oraz umiejętnością gry na uczuciach oglądającego. Nie inaczej jest w przypadku „Skłóconych z życiem”, których przekaz staje się jeszcze bardziej uderzający, jeżeli zdamy sobie sprawę z tego, że jest to pożegnanie z kinem wielkiego Clarka Gable’a (zmarł zaraz po zakończeniu zdjęć) oraz zjawiskowej Marylin Monroe (która następnego filmu nie zdążyła już dokończyć). Wówczas ten obraz, opowiadający o końcu pewnej epoki, nabiera podwójnie gorzkiego znaczenia, ponieważ zapowiada nadchodzący zmierzch nie tylko ery kowbojów (jako symbolu dzikiej, nieskrępowanej wolności oraz zewu prawdziwej, męskiej przygody), ale też i wielkich legend ekranu (Montgomery Clift także zmarł, kilka lat później), po śmierci których, kino nigdy nie było już takie jak dawniej… Sam film opowiada o życiowych rozbitkach, outsiderach którzy nie potrafią się odnaleźć w otaczającej ich rzeczywistości. W oparach alkoholu i żyjąc przeszłością, dryfują przez życie, ale niestety zasada wyznawana przez jednego z nich („jeżeli nie wiesz co zrobić – nie rób nic. Stań w miejscu i poczekaj”) nie zdaje egzaminu, bo życie idzie na przód – z nami lub bez nas – a relikty przeszłości są skazane na wymarcie, tak jak dzikie mustangi na prerii. Jedynym wyjątkiem jest tu postać Roslyn, grana przez Marylin Monroe. Osoba zagubiona, infantylna, emanująca dziecięcą naiwnością, potrzebująca opieki i uczucia, ale nieobarczona jeszcze piętnem przeszłości, które niczym kamień u nóg ciągnęłoby ją na dno. Ona ma jeszcze szansę, ale sama nie wie czego chce od życia, przez co tkwi w martwym punkcie i podróżuje z kowbojami, zamiast próbować ułożyć sobie życie.

Ogólnie postacie tego dramatu naszkicowane są iście po mistrzowsku, bo niemal każda z osób ma jakieś blizny pozostawione przez przeszłość, a życie w teraźniejszości jest dla nich czymś wbrew własnej naturze (jak ognia unikają stałej pracy i gardzą wykształceniem), więc egzystują chwytając się pozorów nieskrępowanej wolności (życie kowboja, bez żadnych zobowiązań, celów i ograniczeń), oszukując codziennie samych siebie, bo nie da się cofnąć czasu, a epoka kowbojów przeminęła bezpowrotnie i romantyczny mit Prawdziwego Mężczyzny-Kowboja, egzystuje już tylko w pamięciach starszych pań, pamiętających „jak to kiedyś było” (vide: koleżanka Roslyn – Isabelle).

Film doskonale dokonuje demitologizacji postaci Kowboja, jako romantycznego symbolu swobody i wolności. Sami bohaterowie podtrzymują go niejako na siłę, gdzieś wewnątrz mając doskonale świadomość tego, że to wszystko nie ma już sensu i na takie postawy nie ma miejsca w dzisiejszym świecie. Same sceny podczas Rodeo (gdzie bohater grany przez Montgomery Clifta niemal traci życie, tylko dlatego by być podziwianym jako ujeżdżacz dzikich zwierząt) czy niesamowita scena polowania na mustangi (która z romantycznej, męskiej przygody przeradza się w brutalne próby pojmania dzikich koni, które finalnie i tak mają trafić do rzeźni) – na długo zapadają w pamięć i wstrząsają widzem. Coś się skończyło… Wie to oglądający i wiedzą to bohaterowie, choć ci drudzy nie potrafią się z tym pogodzić.

Od strony aktorskiej film jest bez zarzutu i to zarówno tak pierwszy, jak i drugi plan. Clark Gable świetnie wywiązuje się z roli zmęczonego życiem, kowboja starej daty, który w alkoholu stara się utopić świadomość tego, że dzieci odwróciły się od niego, a świat w jakim chciałby żyć – już nigdy nie powróci. Montgomery Clift bardzo ładnie przedstawia dualizm granej przez siebie postaci, która jest młoda, brawurowa, żądna przygód i wrażeń, ale też z drugiej strony nacechowana pewną wrażliwością i introwertyzmem. Eli Wallach w roli Guido, to przede wszystkim niepewny tego czego chce w życiu oraz własnej wartości, zadziorny i butny facet, który za wszelką cenę stara się zrobić wrażenie na Roslyn, ale brakuje mu tej wiary w wyznawane wartości jaką ma Gay (grany przez Gable’a). No i mamy też rolę Roslyn, bardzo irytującą przez swą naiwność i nieporadność (ale tak wynikało ze scenariusza i nie jest to wina MM), która mimo wszystko jednak „swoje wie” i finalnie bezbłędnie i bezlitośnie potrafi dokonać wiwisekcji swoich towarzyszy podróży. Marilyn Monroe wypadła w tej roli bardzo przekonująco i naturalnie. Złośliwi twierdzą, że nie musiała tu zbyt wiele grać, bo scenarzysta (jej ówczesny mąż) napisał tą rolę dokładnie pod nią, tak by nie musiała się wspinać na wyżyny aktorstwa, a mogła być po prostu sobą…

„Skłóceni z życiem”, to przejmujący, odzierający ze złudzeń dramat, o ludziach, których pęd życia zepchnął na jego margines. To rozliczenie się z mitem Kowboja, jako Twardego Człowieka Dzikiego Zachodu i ukazanie, że w dzisiejszym świecie nie ma dla takich jednostek już ani miejsca ani też zapotrzebowania. Sama scena pojmowania mustangów jest niesamowicie przewrotna i symboliczna, bo Kowboje pętając i ujarzmiając dzikie konie (a tym samym skazując je na śmierć), robią dokładnie to samo, co życie zrobiło z nimi samymi, „zabijając” być może ostatnie naprawdę wolne jednostki, w dzisiejszym, chorym świecie…

Smutny, nostalgiczny obraz, obfitujący w świetne aktorstwo i doskonałe, na długo zapadające w pamięć sceny. Moja ocena: 8/10.
Ocena Autora: 8
Autor: Raven
Zobacz trailer
Kategorie
Bez kategorii

Recenzja filmu: „Ruby Sparks”

  • Tytuł: Ruby Sparks

  • Oryginalny tytuł: Ruby Sparks

  • Gatunek: Komedia romantyczna, dramat
  • Rok produkcji: 2012
„Film w reżyserii Jonathana Daytona i Valerie Faris, twórców słynnej „Małej Miss”. Młody, obiecujący pisarz zmaga się z blokadą twórczą i niepowodzeniami w życiu osobistym. Pewnego dnia odnosi sukces, powołując do życia bohaterkę literacką o imieniu Ruby. Tydzień później przekonuje się, że zaczęła ona żyć własnym życiem, wywracając jego świat do góry nogami.”

Beznadziejny jest ten powyższy opis i gdyby ktoś nie polecił mi tego filmu, to po przeczytaniu takiej „zachęty”, z pewnością obszedłbym „Ruby” szerokim łukiem (żeby nie powiedzieć dosadniej :D), sądząc że to kolejna komedyjka romantyczna (choć tak niektórzy ją określają, z czym bym jednak polemizował) jakich obecnie mamy cały wysyp. Nic jednak bardziej mylnego i ja „Ruby Sparks” zaliczyłbym mimo wszystko do gatunku „tragi-komedii” (choć to pewnie też kwestia kontekstu w jakim postrzega się ten film), gdzie pod płaszczykiem lekkiej formy (której faktycznie blisko do „kom-rom’ów”) reżyser porusza dość istotne kwestie, stawia kilka ważnych pytań i wierząc w inteligencję widza – nie daje mu gotowych odpowiedzi (otwarte zakończenie). Zbyt dużo tutaj jednak dramatu (choć w komediowej oprawie), żeby spłycać ten film, zaliczając go do tylko do komedii romantycznych.

„Ruby Sparks” stawia dwa dość trywialne – wydawać by się mogło – pytania, na które większość z biegu pewnie odpowiedziałaby twierdząco: „Czy chciałbyś mieć IDEALNEGO partnera?” (nie „bliskiego ideału”, ale w 100-u procentach takiego jakiego sobie wymarzyłeś) i „Czy gdybyś coś mógł zmienić w swoim partnerze, to uczyniłbyś to, aby polepszyć swój związek?”. Teoretycznie „oczywistą oczywistością” jest tutaj dwukrotne „tak”, ale jak się przekonuje główny bohater filmu – należy zawsze uważać o co się prosi, bo może się to spełnić, a to co dzisiaj wydaje się nam być „niebiańską wizją” – jutro może się okazać „piekielnymi realiami”…

Calvin w wyniku dziwnego zrządzenia losu, dostaje niemal boską władzę, ponieważ za pomocą swojego „pióra” (jest pisarzem) przywołuje do życia kobietę, która wydaje się być spełnieniem jego wszystkich marzeń i fantazji. Jest atrakcyjna, urocza, zabawna, pozytywnie zakręcona i kocha go na zabój. Czyż można chcieć czegoś więcej? Jak się okazuje – można, bo diabeł tkwi w szczegółach, a nasz bohater widząc z czasem u swojej wybranki pewne „odchylenia od własnej wizji ideału”, postanawia ją „ulepszyć”. A że może za pomocą swej literatury (tego, co napisze) kształtować Ruby niczym plastelinę – rozpoczyna proces „zmian na lepsze”, który zapoczątkuje lawinę zdarzeń, po których nic już nie będzie takie jak dawniej…

Film twórców „Małej Miss” (kto nie oglądał – pozycja obowiązkowa!!!) porusza ważny temat tolerancji i akceptacji drugiego człowieka „z dobrodziejstwem inwentarza”, a więc ze wszystkimi jego cechami, zarówno tymi pozytywnymi jak i negatywnymi. Pokazuje co może się stać jeżeli będziemy na siłę starali się zmieniać partnera na swoją modłę i czy finalnie na prawdę może nam zapewnić to szczęście? Bo czy tak na serio ideały istnieją? A jeśli nawet tak, to czy wówczas nasza definicja „ideału” nie zaczęłaby ewoluować? Jedną z cech człowieka jest wieczne nienasycenie i nigdy nie znajdzie się on w takiej sytuacji (np. w związku), by stwierdzić, że to najlepsze co go w życiu mogło spotkać i na 100% nic lepszego mu się nie zdarzy. Zawsze pozostają pytania: „a co, jeśli…?” i idealnie pokazane to było w „Dniu Świra”, gdzie Adaś Miauczyński ucieka od swojego, stworzonego w głowie, wyidealizowanego obrazu Eli, gdyż zaraz po zakwalifikowaniu jej do kategorii „Ideał”, pojawia się wątpliwość „a może znajdę jeszcze lepszą?”. Jest to może kuriozalne, ale taka jest ludzka natura i z nią nie wygramy (cytując klasyka: „mamusię oszukasz, tatusia oszukasz – życia nie oszukasz!” 😀 ). Kwestia tylko, czy ktoś poprzestaje na zadawaniu sobie tego typu pytań, czy może jednak te pytania dyskwalifikują w jego oczach partnera, co może być krótką drogą do życia w ciągłej samotności.

Bohater „Ruby Sparks” również postanawia zabawić się w demiurga i stworzyć ulepszoną wersję tytułowej Ruby (choć i tak przecież opisał ją – a więc i stworzył – na wzór własnego ideału), co sprawia, że szybko wpada w pułapkę „kolejnych ulepszeń” (ciekawa analogia do ludzi robiących sobie operacje plastyczne, którzy nie potrafią później przestać i przestają nad tym panować) i kuriozalnie – coraz bardziej oddala się przez to od „idealnego obrazu Ruby”. Z tego wszystkiego płynie dość oczywista konkluzja – nie ma ideałów. I to nie dlatego, że nie istnieją, ale dlatego, że cały czas zmienia się ich nasza definicja. Osiągając ideał (np. spotykając idealną dziewczynę), po jakimś czasie przestaje on już być ideałem, a my chcemy czegoś jeszcze lepszego (lub po prostu innego). Tylko poprzez akceptację partnera i pokochanie go zarówno za wszystkie zalety jak i wady (tak, z czasem i one potrafią stać się czymś, co nierozerwalnie kojarzy nam się z ukochaną osobą i ją nam definiuje, stanowiąc o jej wyjątkowości. Oczywiście o ile są to „wady” z którymi będziemy potrafili żyć) możemy osiągnąć wewnętrzny spokój i uniknąć wiecznego pędu za czymś, czego nigdy nie uda nam się osiągnąć – złudnego mirażu, zwanego „ideałem”.

„Ruby Sparks” kończy się w otwarty sposób (postaram się tu nie spoilerować), bo finalnie Calvin zrozumie swój błąd, ale czy będzie potrafił wyciągnąć z niego wnioski na przyszłość i uniknąć powielenia – to już kwestia jak przez pryzmat całego filmu ocenimy jego osobę. Do myślenia dają jednak słowa jednej z bohaterek, mówiącej o Calvinie, że szczęśliwy potrafi być tylko sam ze sobą…

„Ruby” to nietuzinkowy film, który w opakowaniu lekkiej komedii, mówi o poważnych dylematach i wyborach głównego bohatera, dając widzowi sporo do myślenia. Lekkość formy nie idzie tu wcale w parze z lekkością treści, choć jak widzę po wpisach na Forach Filmowych – gros ludzi ogląda ten film jak zwykłego „kom-rom’a”, zupełnie powierzchownie odbierając przekazywane przez reżyserów treści. Szkoda tak spłycać ten obraz, bo zdecydowanie można tu znaleźć drugie dno, jeżeli oczywiście komuś chce się trochę wysilić i poszukać.

Aktorstwo jest tu na solidnym poziomie, oprawa dźwiękowa i wizualna – potrafi zauroczyć, a historia przedstawiana jest na tyle sprawnie i lekko, że seans jest prawdziwą przyjemnością. Dostajemy też kilka świetnych, zapadających w pamięć scen (np. jak ta, kiedy Calvin udowadnia Ruby jaką ma nad nią władzę i pisząc na maszynie – zmusza ją do różnych zachowań, sterując nią niczym kuglarz szmacianą kukiełką. Scena momentami bardziej przerażająca niż gdyby chłopak chciał ją „ulepszać” za pomocą skalpela), które jasno pokazują, że kunszt zaprezentowany przez Jonathana Daytona i Valerie Faris przy „Małej Miss”, to nie był tylko wypadek przy pracy. Ze swojej strony – polecam, bo łatwo jest przeoczyć ten tytuł poprzez sposób w jaki jest on opisywany. Moja ocena: 7/10.
Ocena Autora: 7
Autor: Raven
Zobacz trailer
Kategorie
Bez kategorii

Recenzja filmu: „Imaginaerum by Nightwish”


  • Tytuł: Imaginaerum by Nightwish


  • Oryginalny tytuł: Imaginaerum

  • Gatunek: Dramat / Fantasy / Muzyczny
  • Rok produkcji: 2012
 

” 'Imaginaerum’ opowiada o podstarzałym kompozytorze, Tomie, który popadł w poważną demencję. Choroba ta ciąży nad nim od lat, przez co cofnął się do stadium dziecięcego. Dlatego też nie pamięta on niemal nic ze swojego dorosłego życia. Jego muzyka, przyjaźnie, cała jego przeszłość, wliczając w to wspomnienia o córce, są niczym więcej niż niewyraźnym śladem w jego umyśle. Wszystko, co mu pozostało, to wyobraźnia 10-latka. Gdy stopniowo pogrąża się on w śpiączce, odzyskanie tego, co utracił, wydaje się niemożliwe. Ale czy jest takim?”

Ten film to nie nie jest klasyczny horror (choć także zawiera elementy charakteryzujące ten gatunek. Sceny w upiornym cyrku, czy sklepie z manekinami – zdecydowanie przypominają koszmar senny), a raczej interesująca mieszanka baśni, fantasy, horroru oraz dramatu – przez co nie każdemu może się spodobać. Porównałbym go „z dalekiej piłki” do „Never Ending Story”, ale w mroczniejszej formie, takiej dla starszego widza.

To co jest mocnym atutem filmu to jego strona wizualna (przypominająca właśnie trochę „Niekończącą się historię”, ale podanej w formie a’la nightmare), która świetnie współgra z fabułą, czyli podróżą starego człowieka wgłąb swojej gasnącej świadomości i świata utraconych wspomnień (demencja starcza), w poszukiwaniu swojego prawdziwego „ja”. Jeżeli dodamy do tego fakt, że jest to ukazane oczami „dziecka” i przez pryzmat dziecięcej, bujnej wyobraźni – otrzymujemy na prawdę ciekawą, wybuchową mieszankę, pełną interesującej symboliki oraz surrealizmu. Jednak tak symbolika, jak i sam surrealizm jest podany tutaj w bardzo „przystępnej” formie. Nie jest to Lynch, którego dużo osób nie potrafi zinterpretować, ale metafory momentami dość banalne do odczytania (niektórzy mogą stwierdzić, że reżyser nie zaufał tu inteligencji widza), co też jednak może być plusem „Imaginaerum”, które bardzo łatwo „poskładać do kupy” (mamy niemal wszystko podane na tacy) i cieszyć się samym seansem, który potrafi ująć odrealnionym klimatem i zwłaszcza muzyką. A muzyka jest przepiękna… W ogóle sam film jest jakby dodaną stroną wizualną do płyty „Imaginaerum” zespołu Nightwish, specjalizującego się w symfonicznym power metalu, tak więc muza idealnie komponuje się z tym, co oglądamy na ekranie i wcale nie ma się odczucia (czego się na początku obawiałem), że doszło tu do skoku na kasę i ktoś chciał zarobić oprócz na płycie, to jeszcze dodatkowo na filmie – bo ten ostatni z pewnością nie jest zrobioną na siłę chałturą.

Tak jak wspomniałem na samym początku, ten film nie podejdzie każdemu. Kwestią jest tu to, czy damy się wkręcić opowiadanej historii, która dla chłodnego sceptyka może być tylko zwykłą bajeczką, ckliwą i operującą banalną symboliką. Jeżeli jednak damy się porwać i wyruszymy wraz z Tom’em wgłąb jego umierającego umysłu i utraconych wspomnień (co jest na prawdę świetnie i przekonująco pokazane), potrafiąc wczuć się i zrozumieć, jak pewne sprawy z przeszłości mogło postrzegać dziecko, to „Imaginaerum” może być całkiem poruszającym przeżyciem. Może to kwestia tego, że lubię muzę Nightwish’a, albo po prostu robię się sentymentalny na stare lata, ale mnie to wkręciło. Moja ocena: 7-/10.

P.S. Jeżeli ktoś nie zna płyty „Imaginaerum” Nightwish’a, to polecam posłuchać sobie chociaż muzyki lecącej podczas napisów końcowych, bo jest ona swoistym „podsumowaniem” całej płyty i delikatnie mówiąc – urywa jaja;)

Ocena Autora: 7
Autor: Raven
Zobacz trailer