×
Tytuł:
Chłopcy z drzewOryginalny tytuł:
Boys in the Trees- Gatunek: Dramat
- Rok produkcji: 2016
„Jest rok 1997, trwa Halloween. Dla Corey’a (Toby Wallace), Jango (Justin Holborow) i ich skaterskiej grupy to jedna z ostatnich nocy jako licealistów. Stojąc jedną nogą u progu dorosłości, postanawiają jak co roku uczcić po swojemu Halloween. Przebierają się w stroje rodem z tandetnych horrorów, kupują dużo alkoholu, zaopatrują się w narkotyki i przy wtórze klasyków grungeu udają się na miejski cmentarz. Wcześniej jednak postanawiają „dokopać” swojemu rówieśnikowi, miejscowemu dziwakowi i outsiderowi. Konflikt między grupą a „innym” nabiera nowego, wręcz groźnego wymiaru, kiedy Corey, jeden z dotychczasowych dręczycieli, porzuca grupę i przyłącza się do swojej dotychczasowej ofiary. Spacer po pustych ulicach przedmieść zaczyna zmieniać się w oniryczną podróż, w której rzeczywistość przeobraża się na kształt snu, a czasem koszmaru.”
„Boys in the Trees” to intrygujący miks dramatu z elementami typowymi dla horroru. Jeżeli miałbym go porównać do jakiegoś filmu, to z pewnością byłaby to świetna ekranizacja opowiadania Stephena Kinga, „Stand by Me” z 1986 roku (pierwsze skojarzenie). Tak w jednym jak i w drugim, mamy do czynienia z pewnym końcem okresu dzieciństwa i beztroski, oraz tym, z czym się to wiąże. Tak tu, jak i tam dochodzi do zderzenia dziecięcego świata ze światem dorosłości, gdzie żarty się kończą i za wszystko prędzej czy później przychodzi zapłacić cenę. Bohaterowie filmu, to – jak sami o sobie mówią – już nie dzieci, ale jeszcze nie dorośli. Nadal nie znają „reguł gry” i w tym nowym dla nich „świecie” poruszają się po omacku. Ogląda się to z pewną fascynacją, ale też z podskórnym uczuciem smutku, ponieważ widz już od dawna wie, z czym się wiąże koniec tego sielskiego okresu, wie też bez żadnych wątpliwości, że bohaterowie będą musieli przeżyć brutalne zderzenie z zimnym murem rzeczywistości, żeby się tego nauczyć…
Nie ma sensu za wiele mówić o fabule, bo nie jest ona jakaś wyjątkowo wymyślna, a poza tym spłycało by to wymowę filmu, gdzie więcej dzieje się na tym „drugim planie”, a nie w samej warstwie stricte scenariuszowej. Poza tym, każdy, nawet mały spoiler (np. odradzam czytanie opisu na FilmWebie) odbiera sporo przyjemności z samodzielnego układania „fabularnych klocków”. Tak jak wspomniałem, fabuła stanowi tu raczej bazę wyjściową do wspólnej podróży (skojarzenia z filmami drogi są jak najbardziej na miejscu) dwójki odmiennych od siebie bohaterów, pokazania fascynującej gry psychologicznej pomiędzy nimi, oraz tego jak sama „droga” zmieni tą dwójkę bezpowrotnie.
Dla większości osób, poukładania sobie wcześniej puzzli i domyślenie się, w którą stronę zmierza film – nie będzie zbyt wielkim wyzwaniem. Nie jest to jednak wielka wada, bo i samemu reżyserowi nie zależało na zrobieniu pokręconego filmu w stylu Lyncha. „Boys in the Trees” to jeden z tych niewielu filmów, które śmiało można scharakteryzować powiedzeniem: „ciesz się samą podróżą, a nie celem, do którego ona prowadzi”. Nicholas Verso, pomimo tego że doprawia swój film dużą dawką surrealizmu, gdzie rzeczywistość miesza się ze snem, wspomnieniami lub dziecięcymi marzeniami – stawia też na prostą symbolikę, której interpretacja nie wymaga magisterium z psychologii. Jest ona dość prosta, ale też nie obraża inteligencji widza, a osiągnięcie tego balansu nie jest wcale prostą sprawą, co można dostrzec w innych filmach, gdzie najczęściej panują w tej kwestii skrajności. To co odróżnia film dobry od typowej „jednorazówki”, to to, że ten pierwszy pozostaje z nami na długo po seansie i skłania do pewnych refleksji, a ten drugi – ogląda się miło, ale wyparowuje z głowy w kilka godzin po obejrzeniu. W przypadku „Boys in the Trees” mamy zdecydowanie do czynienia z tą pierwszą opcją. Powiem tylko tyle, że po zakończonym seansie moim głównym dylematem było to, czy od razu napisać jego recenzję (a robię to tylko wtedy, kiedy film zrobi na mnie wrażenie. Na pastwienie się nad produkcjami słabymi lub przeciętnymi – szkoda mi po prostu czasu), czy obejrzeć film jeszcze raz, dla wyłapania smaczków. A smaczków jest sporo, zwłaszcza kiedy po skończonym seansie pewne elementy zazębiają się idealnie, a inne kuszą ponownym obejrzeniem, w celu wychwycenia ich ukrytych głębiej znaczeń. Wszystko sprowadza się do tego, że opisywany film zapada w pamięć i skłania do przemyśleń. Dla starszych widzów będzie to może nostalgiczna podróż w przeszłość i doszukiwanie się podobieństw do własnego przekraczania granicy oddzielającej dzieciństwo od dorosłości. Dla trochę młodszego widza będzie to być może pewnego rodzaju ostrzeżenie (lub po prostu przypomnienie), że tak jak w onirycznej krainie po której kroczą bohaterowie – reguły nie obowiązują, tak w „krainie dorosłości” – reguły są bardzo konkretne i za każdy czyn przychodzi rachunek do zapłaty, bo „dorosłość” jest nierozerwalnie związana z „odpowiedzialnością”, a życie nie wybacza. Niby banalne i mało odkrywcze, ale film bardzo dobrze pokazuje jak odmienne na to spojrzenia mogą mieć osoby, w zależności od ilości wiosen na karku. Chociaż film Verso to bardziej dramat niż horror, reżyser w naturalistyczny sposób wplata jego elementy w treść filmu, bo chociaż nie uświadczymy tu gore, czy hektolitrów krwi – brutalność i okrucieństwo są obecne przez cały czas. Nie wiem, co bardziej przeraża – psychopata z siekierą, którego potraktujemy z przymrużeniem oka, jako wymysł twórcy filmu, czy może jednak pokazane bez żadnego znieczulenia stosunki pomiędzy nastolatkami, gdzie codzienna „walka o przetrwanie” słabszej, odstającej od reszty jednostki i wszechobecne „prawo silniejszego”, bywają straszniejsze niż niejeden film grozy? Tym bardziej kiedy zdamy sobie sprawę, że dla niektórych dzieciaków to szkolny standard, także i w naszym kraju…
Reżyser dosadnie demitologizuje tutaj okres dzieciństwa, jako czas beztroskiej sielanki, pokazując że prędzej czy później, w większości przypadków dochodzi do wyboru, czy stanąć po stronie „owiec”, czy zostać „wilkiem”, a takie decyzje zmieniają psychikę młodego człowieka bezpowrotnie. Swoją drogą Verso kapitalnie pokazuje to wszystko „oczami dziecka”, które w swojej wyobraźni widzi prześladowców jako wilkołaki, tak jakby jego wrażliwość nie pozwalała na pogodzenie się z faktem, że tak okrutny może być drugi człowiek. Robi to niesamowite wrażenie i mocno gra na uczuciach widza.
Chociaż „Boys in the Trees” jest filmem bazującym przede wszystkim na kapitalnym klimacie, relacjach pomiędzy bohaterami i wiernym oddaniu realiów lat 90, to strona audiowizualna nie ustępuje im nawet na krok. Młodzi aktorzy grają naturalnie i wiarygodnie, zdjęcia miasta nocą nabierają swoistej magii i często wywołują ciarki na plecach, a oprawa muzyczna, to prawdziwa wisienka na torcie, bo kawałki takich killerów jak Rammstein, Marylin Manson, czy Nine Inch Nails dobrane są z głową i świetnie podkreślają to, co akurat oglądamy na ekranie. Żeby jednak nie było tak słodko, jest też oczywiście kilka motywów, które obniżają ogólną ocenę filmu. Dla niektórych mogłaby to pewnie być jego lekka przewidywalność (uważny widz już w połowie seansu będzie pewnie w stanie się domyślić w którą stronę to wszystko zmierza), bo na finiszu nie ma jakiegoś miażdżącego, mega-zaskakującego „pierdolnięcia”, chociaż emocji jest tam i tak co nie miara, a reżyser składa wszystko w całość bardzo umiejętnie. Mnie bardziej irytowały jednak przestoje w „podróży” bohaterów, które były mało logiczne (vide: wizyta głównego bohatera w domu swojej sympatii żeby się pomigdalić, gdy jego towarzysz podróży warował pod domem), wybijały z rytmu i powodowały, że film momentami zaczynał się ciągnąć. Poza tym, końcowa interakcja głównego bohatera (Corey) z ex-kumplem i głównym, szkolnym „prześladowcą” (Jango), była jak dla mnie mało wiarygodna (nie będę spoilerował, ale chodzi o scenę na ławeczce). Nie jest to jednak nic, co jakoś mocno psułoby odbiór filmu jako całości.
Reasumując – Australijczycy po raz kolejny pokazują, że potrafią robić świetne kino i obok sceny europejskiej, stanowią bardzo solidną odskocznię od kina amerykańskiego, które ostatnimi czasy obniża ogólnie loty. Warto się zatrzymać przy „Boys in the Trees”, bo to mało znana pozycja, którą bardzo łatwo przeoczyć, a szkoda by było nie zapoznać się z tak ciekawym filmem, który nie tylko jest interesujący od strony warsztatowej (aktorstwo, muzyka, zdjęcia), ale także (a może przede wszystkim) przez to do jakich skłania refleksji, jak mocno potrafi grać na emocjach widza i w jaki sposób to robi (warstwa symboliczna, oniryczny klimat, psychologiczna gra pomiędzy bohaterami). Sam po pierwszym seansie miałem ochotę ponownie go powtórzyć i pomimo kilkunastu zaległych, czekających na obejrzenie filmów, zasiadłem do filmu Verso raz jeszcze. Szczerze mówiąc, za drugim podejściem podobał mi się chyba nawet jeszcze bardziej (człowiek wyłapuje wówczas i docenia te wszystkie małe detale tworzące całokształt) i niech to będzie najlepszą rekomendacją dla filmu Australijczyka. Moja ocena: 7,5/10.
„Boys in the Trees” to intrygujący miks dramatu z elementami typowymi dla horroru. Jeżeli miałbym go porównać do jakiegoś filmu, to z pewnością byłaby to świetna ekranizacja opowiadania Stephena Kinga, „Stand by Me” z 1986 roku (pierwsze skojarzenie). Tak w jednym jak i w drugim, mamy do czynienia z pewnym końcem okresu dzieciństwa i beztroski, oraz tym, z czym się to wiąże. Tak tu, jak i tam dochodzi do zderzenia dziecięcego świata ze światem dorosłości, gdzie żarty się kończą i za wszystko prędzej czy później przychodzi zapłacić cenę. Bohaterowie filmu, to – jak sami o sobie mówią – już nie dzieci, ale jeszcze nie dorośli. Nadal nie znają „reguł gry” i w tym nowym dla nich „świecie” poruszają się po omacku. Ogląda się to z pewną fascynacją, ale też z podskórnym uczuciem smutku, ponieważ widz już od dawna wie, z czym się wiąże koniec tego sielskiego okresu, wie też bez żadnych wątpliwości, że bohaterowie będą musieli przeżyć brutalne zderzenie z zimnym murem rzeczywistości, żeby się tego nauczyć…
Nie ma sensu za wiele mówić o fabule, bo nie jest ona jakaś wyjątkowo wymyślna, a poza tym spłycało by to wymowę filmu, gdzie więcej dzieje się na tym „drugim planie”, a nie w samej warstwie stricte scenariuszowej. Poza tym, każdy, nawet mały spoiler (np. odradzam czytanie opisu na FilmWebie) odbiera sporo przyjemności z samodzielnego układania „fabularnych klocków”. Tak jak wspomniałem, fabuła stanowi tu raczej bazę wyjściową do wspólnej podróży (skojarzenia z filmami drogi są jak najbardziej na miejscu) dwójki odmiennych od siebie bohaterów, pokazania fascynującej gry psychologicznej pomiędzy nimi, oraz tego jak sama „droga” zmieni tą dwójkę bezpowrotnie.
Dla większości osób, poukładania sobie wcześniej puzzli i domyślenie się, w którą stronę zmierza film – nie będzie zbyt wielkim wyzwaniem. Nie jest to jednak wielka wada, bo i samemu reżyserowi nie zależało na zrobieniu pokręconego filmu w stylu Lyncha. „Boys in the Trees” to jeden z tych niewielu filmów, które śmiało można scharakteryzować powiedzeniem: „ciesz się samą podróżą, a nie celem, do którego ona prowadzi”. Nicholas Verso, pomimo tego że doprawia swój film dużą dawką surrealizmu, gdzie rzeczywistość miesza się ze snem, wspomnieniami lub dziecięcymi marzeniami – stawia też na prostą symbolikę, której interpretacja nie wymaga magisterium z psychologii. Jest ona dość prosta, ale też nie obraża inteligencji widza, a osiągnięcie tego balansu nie jest wcale prostą sprawą, co można dostrzec w innych filmach, gdzie najczęściej panują w tej kwestii skrajności. To co odróżnia film dobry od typowej „jednorazówki”, to to, że ten pierwszy pozostaje z nami na długo po seansie i skłania do pewnych refleksji, a ten drugi – ogląda się miło, ale wyparowuje z głowy w kilka godzin po obejrzeniu. W przypadku „Boys in the Trees” mamy zdecydowanie do czynienia z tą pierwszą opcją. Powiem tylko tyle, że po zakończonym seansie moim głównym dylematem było to, czy od razu napisać jego recenzję (a robię to tylko wtedy, kiedy film zrobi na mnie wrażenie. Na pastwienie się nad produkcjami słabymi lub przeciętnymi – szkoda mi po prostu czasu), czy obejrzeć film jeszcze raz, dla wyłapania smaczków. A smaczków jest sporo, zwłaszcza kiedy po skończonym seansie pewne elementy zazębiają się idealnie, a inne kuszą ponownym obejrzeniem, w celu wychwycenia ich ukrytych głębiej znaczeń. Wszystko sprowadza się do tego, że opisywany film zapada w pamięć i skłania do przemyśleń. Dla starszych widzów będzie to może nostalgiczna podróż w przeszłość i doszukiwanie się podobieństw do własnego przekraczania granicy oddzielającej dzieciństwo od dorosłości. Dla trochę młodszego widza będzie to być może pewnego rodzaju ostrzeżenie (lub po prostu przypomnienie), że tak jak w onirycznej krainie po której kroczą bohaterowie – reguły nie obowiązują, tak w „krainie dorosłości” – reguły są bardzo konkretne i za każdy czyn przychodzi rachunek do zapłaty, bo „dorosłość” jest nierozerwalnie związana z „odpowiedzialnością”, a życie nie wybacza. Niby banalne i mało odkrywcze, ale film bardzo dobrze pokazuje jak odmienne na to spojrzenia mogą mieć osoby, w zależności od ilości wiosen na karku. Chociaż film Verso to bardziej dramat niż horror, reżyser w naturalistyczny sposób wplata jego elementy w treść filmu, bo chociaż nie uświadczymy tu gore, czy hektolitrów krwi – brutalność i okrucieństwo są obecne przez cały czas. Nie wiem, co bardziej przeraża – psychopata z siekierą, którego potraktujemy z przymrużeniem oka, jako wymysł twórcy filmu, czy może jednak pokazane bez żadnego znieczulenia stosunki pomiędzy nastolatkami, gdzie codzienna „walka o przetrwanie” słabszej, odstającej od reszty jednostki i wszechobecne „prawo silniejszego”, bywają straszniejsze niż niejeden film grozy? Tym bardziej kiedy zdamy sobie sprawę, że dla niektórych dzieciaków to szkolny standard, także i w naszym kraju…
Reżyser dosadnie demitologizuje tutaj okres dzieciństwa, jako czas beztroskiej sielanki, pokazując że prędzej czy później, w większości przypadków dochodzi do wyboru, czy stanąć po stronie „owiec”, czy zostać „wilkiem”, a takie decyzje zmieniają psychikę młodego człowieka bezpowrotnie. Swoją drogą Verso kapitalnie pokazuje to wszystko „oczami dziecka”, które w swojej wyobraźni widzi prześladowców jako wilkołaki, tak jakby jego wrażliwość nie pozwalała na pogodzenie się z faktem, że tak okrutny może być drugi człowiek. Robi to niesamowite wrażenie i mocno gra na uczuciach widza.
Chociaż „Boys in the Trees” jest filmem bazującym przede wszystkim na kapitalnym klimacie, relacjach pomiędzy bohaterami i wiernym oddaniu realiów lat 90, to strona audiowizualna nie ustępuje im nawet na krok. Młodzi aktorzy grają naturalnie i wiarygodnie, zdjęcia miasta nocą nabierają swoistej magii i często wywołują ciarki na plecach, a oprawa muzyczna, to prawdziwa wisienka na torcie, bo kawałki takich killerów jak Rammstein, Marylin Manson, czy Nine Inch Nails dobrane są z głową i świetnie podkreślają to, co akurat oglądamy na ekranie. Żeby jednak nie było tak słodko, jest też oczywiście kilka motywów, które obniżają ogólną ocenę filmu. Dla niektórych mogłaby to pewnie być jego lekka przewidywalność (uważny widz już w połowie seansu będzie pewnie w stanie się domyślić w którą stronę to wszystko zmierza), bo na finiszu nie ma jakiegoś miażdżącego, mega-zaskakującego „pierdolnięcia”, chociaż emocji jest tam i tak co nie miara, a reżyser składa wszystko w całość bardzo umiejętnie. Mnie bardziej irytowały jednak przestoje w „podróży” bohaterów, które były mało logiczne (vide: wizyta głównego bohatera w domu swojej sympatii żeby się pomigdalić, gdy jego towarzysz podróży warował pod domem), wybijały z rytmu i powodowały, że film momentami zaczynał się ciągnąć. Poza tym, końcowa interakcja głównego bohatera (Corey) z ex-kumplem i głównym, szkolnym „prześladowcą” (Jango), była jak dla mnie mało wiarygodna (nie będę spoilerował, ale chodzi o scenę na ławeczce). Nie jest to jednak nic, co jakoś mocno psułoby odbiór filmu jako całości.
Reasumując – Australijczycy po raz kolejny pokazują, że potrafią robić świetne kino i obok sceny europejskiej, stanowią bardzo solidną odskocznię od kina amerykańskiego, które ostatnimi czasy obniża ogólnie loty. Warto się zatrzymać przy „Boys in the Trees”, bo to mało znana pozycja, którą bardzo łatwo przeoczyć, a szkoda by było nie zapoznać się z tak ciekawym filmem, który nie tylko jest interesujący od strony warsztatowej (aktorstwo, muzyka, zdjęcia), ale także (a może przede wszystkim) przez to do jakich skłania refleksji, jak mocno potrafi grać na emocjach widza i w jaki sposób to robi (warstwa symboliczna, oniryczny klimat, psychologiczna gra pomiędzy bohaterami). Sam po pierwszym seansie miałem ochotę ponownie go powtórzyć i pomimo kilkunastu zaległych, czekających na obejrzenie filmów, zasiadłem do filmu Verso raz jeszcze. Szczerze mówiąc, za drugim podejściem podobał mi się chyba nawet jeszcze bardziej (człowiek wyłapuje wówczas i docenia te wszystkie małe detale tworzące całokształt) i niech to będzie najlepszą rekomendacją dla filmu Australijczyka. Moja ocena: 7,5/10.
Ocena Autora: 7.5
Autor: Raven